źródło |
Autor: Belen Martinez Sanchez
Wydawnictwo: Mira/Harlequin
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 384
Ostatnio w moje ręce trafiały książki fantasy na naprawdę wysokim poziomie. Każda mnie czymś zachwycała i trudno mi było uwierzyć w to, ile ciągle nowych pomysłów mają autorzy. Aż w końcu sięgnęłam po "Dzień, w którym umarłam".
Diletta Mair pewnego dnia doświadcza na własnej skórze tego, że istnieje życie po śmierci. A nawet więcej - że istnieją anioły i demony. Co się okazuje anioły wcale nie są takie, jak my sobie je wyobrażamy. I może nie do końca piekło jest tak straszne... A co się stanie kiedy oddasz serce demonowi? Lub kiedy odrzucisz propozycję aniołów? Drugi października dwa tysiące trzeciego roku zmienił wszystko.
Mamy zwykłą-niezwykłą dziewczynę, czyli nastolatkę, która wyróżnia się spośród wszystkich jakimś niezwykłym darem. Mamy oszałamiającego chłopaka z innego świata. Mamy ten inny świat. I jest oczywiście miłość. Wielka, wielka miłość. Walka o tę miłość. Czyli tradycyjny schemat. I niestety, nic ponad ten schemat.
Ogromnie zawiodłam się na tej książce, chociaż już sam opis sprawił, że miałam pewne przeczucie, co do tego, że "Dzień, w którym umarłam" nie będzie niczym nadzwyczajnym. Mimo wszystko, okropnie się zawiodłam. Początek jako tako był jeszcze dobry. Ale czym dalej, tym było co raz gorzej.
W książce dosyć szybko zaczyna się coś dziać. Miałam jedną, czy dwie chwile wstrzymania oddechu, czy też kilka elementów zaskoczenia, ale to zdecydowanie za mało. W pewnym momencie autorka zaczęła się skupiać praktycznie tylko na miłości Diletty i Aloisa. Zrobiło się po prostu mdło. W kółko tylko czytałam o tym, jak oni się nienawidzą, kochają, jak on by chciał ją pocałować, ale chce żeby ona też tego chciała, jacy byli zaskoczeni tym, że coś dla siebie znaczą, a każdy głupi wyczuł by to na kilometr. Ich zachowanie po prostu było dziecinne. W ogóle nie powalali swoją inteligencją. Do żadnego z bohaterów się nie przywiązałam. Żaden nie wzbudził we mnie sympatii, ani nienawiści. Tacy ogromnie dla mnie obojętni. Tacy bez wyrazu.
Najbardziej w tej książce nie podobał mi się styl, język autorki. Leży i kwiczy. Ja rozumiem, że jest to debiut, ale czytałam wiele debiutów, które były po prostu genialne. Zastanawiam się jakim cudem pisarka została laureatką konkursu literackiego na najlepszą powieść młodzieżową. Jak?! Pytam się jak?! Mimo, że książka nawet mnie wciągnęła, czytanie jej sprawiało mi pewnego rodzaju ból. Bo użyty został typowy język nastolatków, który niestety do mnie nie przemawia, mimo iż sama jestem nastolatką.
Gdzieś w trakcie czytania "Dnia, w którym umarłam", w mojej głowie pojawiła się myśl - przeciętniak. Niestety pisząc teraz tą recenzję, stwierdzam, że nie zasługuje nawet na takie miano. Fani paranormal romance i fantasy ogromnie się zawiodą. Nie ma w niej nic, czego by jeszcze nie było. Nie ma w niej prawie nic, co byłoby godne uwagi. Jeśli macie ochotę - zapraszam do jej przeczytania, ale jeżeli jeszcze się wahacie to wiedzcie, że naprawdę jest wiele innych książek bardziej wartych uwagi niż ta.
Na sam koniec jeszcze jedno zdanie o szacie graficznej. Idealnie obrazuje to co jest w środku - koszmar.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję:
Nie, nie, nie, nie, nie. Nie cierpię głupich bohaterów, żałosnej miłości i niedojrzałego języka. Mam nadzieję, że nigdy nie spotkam się z tą książką.
OdpowiedzUsuńA mnie się książka bardzo podobała, jak widać kwestia gustu :)
OdpowiedzUsuńTo druga recenzja tej książki, którą dziś czytam i jest zgoła inna od tamtej. Chyba z czystej ciekawości zajrzę do niej by wyrobić sobie swoją opinię. ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję, bo już ostrzyłam sobie na nią pazurki
OdpowiedzUsuńDzięki za ostrzeżenie. Będę omijać :)
OdpowiedzUsuńNiestety, książki tego wydawnictwa do mnie nie trafiają.
OdpowiedzUsuńRaczej nie przeczytam.
OdpowiedzUsuńMi ta książka bardzo się podobała. Myślałam że będzie nudna, nie warta poświęcenia uwagi ale przemogłam się i przeczytałam. Już nawet prolog mnie zafascynował. Jeszcze żadna książka mi się tak nie podobała. Uwielbiam! ♡
OdpowiedzUsuń